"Wypożyczalnia"

13-11-2014

To był początek lat 90-tych. Wtedy po raz pierwszy odkryłam Antwerpię, miasto, którym się zachwyciłam od pierwszego zanurzenia w jego tajemne zaułki. Pokochałam wąskie kamienice trochę przypominające mój Gdańsk, przestronny port z szerokim nabrzeżem, fantastyczny budynek dworca głównego, brukowane uliczki i kolorowy rynek starego miasta. Tłumy turystów okupujących maleńkie stoliki w niezliczonych knajpianych ogródkach, popijających piwo we wszystkich odcieniach bursztynu.

Spacerowałam wzdłuż sklepów mieniących się złotem i brylantami w dzielnicy żydowskiej, w której czas się zatrzymał kadrem przeniesionym z powieści Singera. O zmroku dotarłam do najstarszej części dawnej dzielnicy portowej. Wąskie, zaniedbane uliczki przywitały mnie mieszaniną zapachów smażonych frytek, morskiej wody, miejskiej kanalizacji i czegoś nieokreślonego. Po obu stronach tłoczyły się małe, ciasne witryny, oświetlone jaskrawym niebieskozielonym światłem. Za szybami tych szklanych klatek siedziały lub stały kobiety. Zapraszając zalotnymi lub wulgarnymi gestami, prężyły roznegliżowane ciała we wszelkich odcieniach od hebanowej czerni do delikatnej gamy różu. Jaskrawe światło podkreślało ich kształty i wyzywającą bieliznę. Było w tym miejscu coś przerażającego, a jednocześnie kuszącego swoją tajemną grozą.
Czytałam oczywiście o takich dzielnicach i jakoś je sobie wyobrażałam ale zetknięcie z rzeczywistością mocno mną wtedy wstrząsnęło. Te jaskrawo umalowane twarze przypominały mi prace Tolouse-Lautreca, jakbym się nagle znalazła w jednym z jego obrazów. Ale w rzeczywistości pod mocno uszminkowanymi maskami zobaczyłam prawdziwych ludzi. W różnym wieku, różnej rasy, szczupłe lub puszyste postacie kobiet lub mężczyzn, którzy się nimi stali. To była Wieża Babel, tygiel, w którym jakiś diabeł zamieszał ogonem.
A właściwie wielka wypożyczalnia. Bo to nie było miejsce, gdzie można kupić miłość. Można najwyżej wypożyczyć na chwilę jej imitację, tanią podróbę. Patrzyłam na właścicieli tego interesu kręcących się opodal, na spacerujących klientów i turystów, którzy podobnie jak ja przyszli tu przypadkiem lub zajrzeli zaintrygowani opowieściami poprzedników. Miejsce pielgrzymek spowodowanych rozpaczliwą samotnością, poszukiwaniem lub po prostu ciekawością. Tacy sami ludzie po dwóch stronach szyby tylko inaczej upozowani i oświetleni. Tragiczny teatr z tandetną scenografią, gdzie wszyscy odgrywają swoją rolę w kiczowatej scenerii.
I wtedy uświadomiłam sobie podstawową, najważniejszą różnicę, która dzieliła te nasze dwie rzeczywistości po obu stronach szyby. Ja mogłam po prostu odwrócić się i odejść. Uciec stamtąd do mojego bezpiecznego świata, zapomnieć o niebieskich i zielonych jarzeniówkach, lateksowych fatałaszkach i przerysowanych makijażach. One musiały tam zostać tak długo, jak zadecydują właściciele tej całodobowej wypożyczalni.
Namalowałam moje wspomnienie z tamtego miejsca i zabrałam ze sobą. Miałam naiwne wrażenie, że w ten sposób daję im chociaż namiastkę wolności.