„Ile czasu maluje Pani obraz?”

25-10-2014

To pytanie, wydawałoby się proste i oczywiste, nadal mnie zaskakuje. Powraca jednak na tyle często, że zmusiło mnie do przeanalizowania tego zagadnienia.
Najbardziej zastanawiające dla mnie samej jest to, że na tak postawione pytanie po prostu nie potrafię odpowiedzieć. Uśredniona odpowiedź nie istnieje. I to wcale nie ze względu na różne formaty, mniejszą lub większą liczbę detali czy wybrany temat.
Zdarza mi się duży obraz malować w kompletnym żarze, gorączce, niemal nie odchodząc od sztalugi, z poczuciem, że każda decyzja, każde wykonane pociągnięcie pędzlem, każdy wybrany kolor jest ten jedyny, najwłaściwszy, taki o który mi chodziło. Wówczas już po kilku, kilkunastu dniach mogę go zamknąć podpisem.
Bywa też, że mały obrazek zaczyna kaprysić, stawać dęba, wyśmiewać moje decyzje. Wtedy wszystko trzeba zmieniać, poprawiać, wycofywać się i szukać innych barw. Czas leci, dni mijają, a mnie się wydaje, że nigdy nie będę z niego zadowolona. Zaczynam się zastanawiać, czy nie powinnam zmienić koncepcji, męczy mnie to i nie odstępuje na krok.

Jednak prawdziwie ekstremalny przypadek zdarzył mi się tylko raz. To było parę lat temu: mój ulubiony temat kurortowy – para siedząca przy stoliku w nadmorskiej restauracji - miło, lekko, pogodnie. Wymyśliłam ten obraz, tak dla poprawienia nastroju, wczesną, dość zimną wiosną. Jak zwykle z przyjemnością zagruntowałam płótno na czarno (zawsze wychodzę od czerni), narysowałam kompozycję i zaczęłam pracę. Dokładnie wiedziałam co chcę namalować. I tu zaczęły się schody.
Jakoś to morze było ponure i nie dawało się ożywić, kolory „zdychały”, para siedziała naburmuszona, wyglądając jakby przed chwilą solidnie się pokłóciła. Moje próby załagodzenia sytuacji nic nie dawały. Biel tytanowa okazała się bielą cynkową, która po prostu znikała, a niebo pozostawało burą ścierką. Żółta sukienka kobiety wyglądała jazgotliwie i agresywnie ale nawet zmieniona na ciepły oranż nie zamierzała się poddać. Mały anioł, który miał radośnie śmigać zamiast mew wyglądał tak, jakby miał zasłabnąć i spaść do brudnego morza.
Po kilkunastu dniach nie znosiłam tej pary. Nie mogłam na nich patrzeć, nie chciało mi się już nadaremnie reanimować anioła. Piękna faktura płótna już dawno zniknęła pod kolejnymi warstwami nakładanymi z coraz większą determinacją.
Na koniec dnia odwracałam obraz „twarzą” do sztalugi, żeby mnie nie dręczył i dał trochę odpocząć. I wtedy uświadomiłam sobie, że to nie ma sensu. Im bardziej walczyłam z materią, tym bardziej obraz ze mnie drwił i robił na przekór. Nie pamiętam już ile ta nasza gra trwała ale z pewnością było to kilka tygodni.
Któregoś dnia wzięłam nożyce i dokładnie wycięłam płótno z ram. Miałam wrażenie, że stawia ono opór, nożyce się zacinały ale tym razem to ja byłam górą. Następnie zwinęłam wrogo patrzącą parę, brudne morze i upadłego anioła i schowałam w ciemny kąt. Poczułam ulgę!