Epitafium dla włosów

18-10-2014

Lubię chodzić do „mojego” fryzjera. W cieple małego zakładu (który na szczęście nie nazywa się Kliniką Włosa), otoczona zapachem szamponów, gorącej kawy i czegoś nieokreślenie przyjemnego, zapadam się w miękką sofę w oczekiwaniu na swoją kolej. Lubię obserwować kobiety siedzące z turbanami na głowach, jak pozawijane w aluminiowe dekoracje duże kukiełki. Anonimowe, wszystkie do siebie podobne, ukryte pod kloszami foliowych peleryn przerzucające nieaktualne tygodniki, aby odszukać siebie w uśmiechach zalotnych modelek.
A potem przychodzi czas, kiedy foliowe dekoracje znikają, a spod turbanów ukazują się twarze w otoczeniu mokrych kosmyków. To moment, w którym pojawia się czarodziej. Sprawnymi nożyczkami i grzebieniami poskramia chaos, z którego wyłaniają się krótkie lub długie, kręcone lub proste fryzury, a ich właścicielki niczym boginie, lekko strzepując ostatnie pyłki tanecznym krokiem biegną po swoje okrycia. Po drodze rzucają jeszcze ostatnie spojrzenia w lustro, które radośnie potwierdza to, czego pragnęły. Wychodząc nie widzą już, jak fryzjer sprawnymi ruchami zgarnia na szufelkę rozsypane na podłodze kosmyki, przypominające samotne resztki kokonów pozostawione przez barwne motyle.
Siedząc tak i patrząc, uświadamiam sobie, jak fascynującym tematem są nasze włosy. Rosną sobie każdego dnia, cichcem projektując zawiłe ścieżki i sploty. Prowadzimy z nimi grę, próbując nagiąć je do własnego konceptu. Prostujemy loki, skręcamy proste pasma, zmieniamy kolor, tniemy i strzępimy. Lubimy je lub narzekamy, zmieniamy się razem z nimi, aby któregoś dnia odkryć tych kilka inaczej odbijających światło, jak gdyby należących do kogoś innego.
Dla jednych to symbol kobiecego piękna i czaru, a dla innych - źródło najgorszych pokus i złych uroków. Eksponowane i celebrowane, kiedy indziej golone i ukrywane pod perukami lub chustami. Kochane i znienawidzone. Ich bujność przynosi obrazy młodości, zdrowia, wolności. Ich nagły brak zasmuca i wstrząsa. Skłania do zadumy.
Przypominam sobie jak ważnym manifestem bywały na różnych etapach mojego życia. Warkocze rozczesywane w dzieciństwie przy akompaniamencie pisków, z ulgą obcięte zgodnie z obietnicą dzień po I Komunii. Szkolne kłopoty chłopców, którzy koniecznie chcieli mieć dłuższe włosy tak znienawidzone przez system. Okropne fryzury przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (omijam szerokim łukiem w swoim albumie), długie pasma próbujące naśladować bohaterów filmu „Hair”, irokezy stawiane na wodę z cukrem czy próby hodowania dredów. Wszystko po to, aby każdy kolejny etap kończyć heroicznym strzyżeniem „na zapałkę”.

Gdzieś na dnie szuflady nadal mam kopertę z pachnącymi, delikatnymi jak puch kosmykami pierwszych włosków moich dzieci. Ale one mają już swoją własną, osobną historię.